Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Asaf Avidan: "Wszyscy boimy się odrzucenia i bycia niewidzialnym"

Marcin Śpiewakowski
Marcin Śpiewakowski
Asaf Avidan to wokalista, autor tekstów i multiinstrumentalista. Jego wyjątkowy głos o hipnotyzującej barwie porównywany jest często do tak kultowych artystów jak Janis Joplin czy Robert Plant. Najnowsza płyta Asafa Avidana, zatytułowana „The Study on Falling”, która ukazała się na początku listopada - opisuje eksperyment muzyka z poliamorią, czyli tak zwanej „etycznej niemonogamii”. Jak sam mówi, eksperyment nie do końca udany. - Udawało się, dopóki przestało się udawać. Czyli dokładnie tak samo, jak w moich wszystkich związkach monogamicznych - dodaje ze śmiechem. Artysta wystąpi 30 listopada w Stodole.

Na Twojej nowej płycie, „The Study on Falling” motyw spadania pojawia się nie tylko w tytule, ale też w poszczególnych piosenkach – to motyw przewodni albumu?
O, to będzie długa odpowiedź. Bohaterka pierwszej piosenki na płycie mówi: „Don’t you think to fall is just to study” („nie sądzisz, że spadanie to tak naprawdę nauka?”). Tytuł płyty tak naprawdę ukradłem od młodej francuskiej artystki, która wywodzi się ze środowiska BDSM, a w Japonii nauczyła się starożytnej techniki wiązania ludzi liną… (śmiech) Naprawdę, nie wymyślam tego.

Dominica zmieniła tę technikę w coś pięknego, podwieszając ludzi w powietrzu, między niebem a ziemią. Grawitacja ciągnie nas w dół z całych sił, a my przez całe życie musimy wysiłkiem naszych mięśni utrzymywać się w pionowej pozycji. Uważam, że to piękna metafora. Dzięki temu, że jej sztuka eliminuje lęk przed upadkiem, możemy doświadczyć spadania, a dzięki temu nauczyć się wiele o samym sobie i ludzkości. To właśnie robiliśmy przez ostatnie dwa lata z dwiema dziewczynami, które opisuję na płycie – chcieliśmy spróbować spadać tak długo, żeby nie można było już nawet nazwać tego spadaniem.

Ewelina Wójcik

Brzmi to wszystko dużo bardziej optymistycznie niż poprzednia płyta, której motywem przewodnim był rozpad i to, że nic nie trwa wiecznie…
Poprzednia płyta była o rozstaniu i monogamicznym związku. Wtedy uznałem, że nie tylko nie mogę być z tamtą dziewczyną, ale też, że nie jestem w stanie trwać w monogamicznym, długotrwałym związku, bo one z definicji opierają się na oszustwie – kłamiemy na temat naszych potrzeb i marzeń, idziemy na kompromisy. Poznałem jedną z dwóch dziewczyn, którym zadedykowany jest ten album, a ona wprowadziła mnie w inną formę związku, którą z braku lepszego słowa można nazwać poliamorią. Najłatwiej to opisać jako o miłość bez posiadania. To był bardzo trudny eksperyment, ale staraliśmy się z całych sił, by przetrwać jak najdłużej, mając świadomość, że za rogiem czai się przepaść. Walczyliśmy z zazdrością, bo zazdrość to tylko gniew na drugą osobę za nasz brak pewności siebie. W takim związku zawsze jesteś zamknięty w piwnicy własnych lęków i niepewności – o tym jest „The Study on Falling”.

I jak wyszedł eksperyment? Bo brzmi to wszystko jak coś, co działa tylko w teorii…
Może masz rację. Zakończyło się to bardzo, bardzo, bardzo niedawno. Albo nie? Nie mogę jeszcze do końca powiedzieć. Sam nie wiem. Zawsze, kiedy rozmawiam z kimś o różnych koncepcjach związku, mówią mi „no tak, może W TEORII, ale…” – ale z drugiej strony, czy związki monogamiczne kończą się dobrze? Statystycznie rzecz biorąc, nigdy nie było tylu rozwodów, co teraz. Obecnie chyba co drugie małżeństwo kończy się rozwodem. Pozostałe 50 procent? Może jest okej, a może nie mają odwagi się rozwieść, może się zdradzają, może są nieszczęśliwi – nie wiadomo. Nie mówię tego dlatego, że nie wierzę w miłość, ale wydaje mi się, że miłość rozumiana jako dwoje ludzi mających się na wyłączność jest idiotyczną koncepcją. Niektórym to na pewno pasuje, ale ja staram się nie traktować tego jako jedynej opcji. Jeśli pytasz, czy się udało – tak, udawało się, dopóki przestało się udawać. Czyli dokładnie tak samo, jak w moich wszystkich związkach monogamicznych. (śmiech)

Gdy się Ciebie słucha, można odnieść wrażenie, że życie jest czymś bardzo pięknym, ale jednocześnie nieprawdopodobnie trudnym.
(śmiech) Mam szczerą nadzieję, że się mylisz. To nie jest tak, że za wszelką cenę szukam kłopotów. Myślę, że rolą prawdziwego artysty jest nieustanne zadawanie sobie pytań i szukania na nie odpowiedzi – „dlaczego, dlaczego, dlaczego?”. W sercu każdy ma wiele drzwi: miłość, nadzieja, gniew, nienawiść. Jeśli je otworzysz i odpowiednio długo będziesz szedł schodami, które się za nimi kryją, dojdziesz zawsze do tej samej ciemnej, podmokłej piwnicy, gdzie kryje się lęk przed odrzuceniem i byciem niewidzialnym. Myślę, że to kieruje naszymi wszystkimi działaniami. Tworzymy sobie bogów, żeby patrzyli na nas i abyśmy mieli wrażenie, że jesteśmy ważni, że ktoś się o nas troszczy i ma dla nas plan. Ludzie biegają w panice, bo przeraża ich to, co wyczuwają w swojej piwnicy. Mnie – jako człowiekowi niewierzącemu – w takich sytuacjach pomaga miłość, ten moment, kiedy ktoś patrzy na mnie w taki sposób jakby NAPRAWDĘ mnie widział. Wtedy czuję, że nie jestem niewidzialnym i też potrafię zobaczyć sam siebie.

Odkąd rozmawialiśmy po raz ostatni, wydarzyły się dwie ważne rzeczy. Po pierwsze zmarł Leonard Cohen…
Każdy, kto słucha mojej muzyki albo przeczytał o mnie jakikolwiek artykuł, wie, że Cohen i Dylan reprezentują wszystko, czym chcę być jako artysta. Trzy razy zostałem zaproszony na koncert Cohena, żebym mógł go poznać - trzykrotnie czekałem za sceną na spotkanie, trzykrotnie kosmos zainterweniował i do spotkania nie doszło. Potem zacząłem pracować z Markiem Howardem w Los Angeles, gdzie mieszka Cohen. Przeczytałem wtedy akurat wywiad amerykańskiego dziennikarza z Cohenem - który okazał się zresztą ostatnim wywiadem, jakiego udzielił - i Cohen brzmiał w nim, jakby nie wychodził już z domu i powoli akceptował nieuchronny los.

Ewelina Wójcik

Czytałem ten wywiad i uświadomiłem sobie, że jeśli kiedykolwiek chcę poznać tego człowieka, mojego mistrza, muszę się pospieszyć. Kilka razy rozmawiałem z jego synem i postanowiłem sobie, że kiedy dotrę do Los Angeles, zadzwonię i wreszcie umówię się na spotkanie. Tydzień później, kiedy koncertowałem tutaj, w Polsce, dowiedziałem się, że Cohen nie żyje. Sam nie wiem czy to dobrze czy źle, że nigdy nie poznałem go osobiście, że jest dla mnie tylko muzyką, a nie osobą. Nie porównuję się oczywiście z Cohenem, ale gdy ludzie przychodzą do mnie i mówią, jak wykorzystali moją muzykę do poradzenia sobie ze swoimi problemami i ile dla nich znaczy, chcę im powiedzieć „Idźcie sobie! Jestem nadętym, zapatrzonym w siebie dupkiem, poznanie mnie tylko wszystko popsuje” (śmiech).

Poruszyła Cię śmierć Cohena?
Cohen zmarł tym samym tygodniu, w którym Trump został wybrany prezydentem. Myślę, że to nie przypadek. Straciliśmy kogoś, kto z całych sił poszukiwał szczerości i prawdy. „Famous Blue Raincoat” to bardzo trudna, upokarzająca piosenka – Cohen przebacza i dziękuje mężczyźnie, z którym zdradziła go jego kobieta, wyobrażasz sobie? Mam gęsią skórkę, kiedy o tym myślę. Straciliśmy to bezpowrotnie, a w zamian dostaliśmy kogoś, kto jest próżny, zakłamany i zapatrzony w siebie. Odszedł gentelman, przyszedł… sam nie wiem. I tu nie chodzi nawet o samego Trumpa, chodzi o „trumpizm” – te wszystkie pełne nienawiści nacjonalistyczne ruchy, które wyrastają jak grzyby po deszczu.

Czyli jednak nie jesteś taki zapatrzony w siebie, jak twierdzisz – jednak interesuje Cię też świat!
Świat i jego obecny kształt to tak naprawdę efekt eksternalizacji naszych wewnętrznych lęków. Jeśli poszukasz odpowiednio głęboko, to co osobiste, staje się uniwersalne, a nasze problemy stają się problemami politycznymi. Trump nie zostałby wybrany, gdyby ludzie nie bali się śmierci, nie potrzebowali czegoś, czego mogliby się chwycić, żeby nie zagubić się w świecie pełnym pytań. Łatwiej się żyje, gdy ma się kogoś, kogo można winić. Media i ich nihilistyczna propaganda też nie pomagają. Więc tak, interesuje mnie to i przeszkadza mi to.

Wierzę, że gdybyśmy wszyscy słuchali Leonarda Cohena, a nie Justina Biebera, nie wybralibyśmy Donalda Trumpa. Szczerze w to wierzę. Byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy poświęcili więcej uwagi sobie, naszym emocjom i uczuciom i dostrzegli, jak skomplikowany jest świat, a nie tylko oddawali się powierzchownej, nieskomplikowanej, jednowymiarowej rozrywce. Jeśli zrozumiesz, jak złożony jest świat, zobaczysz, że rasizm jest zły, że nierówne traktowanie kobiet jest nie w porządku, a nacjonalizm to żart, udawanie, że jesteśmy ważniejsi niż jesteśmy naprawdę, zabawa we władzę. Jesteśmy zbyt zajęci konsumowaniem, żeby zadawać sobie pytania.

Ewelina Wójcik

Drugą rzeczą, o którą chciałem Cię zapytać, jest literacka nagroda Nobla dla Dylana, drugiego najważniejszego muzyka w Twoim życiu. Jesteś zadowolony?
Ciągle zadaję sobie pytanie: „czy ON jest zadowolony”. (śmiech) Pewnie nie. Może częściowo. Pewnie jest tam trochę dumy, mały środkowy palec w kierunku komisji. Dla mnie to świetna wiadomość. Jest poetą, zasłużył sobie. Pisanie piosenek na poziomie Dylana czy Cohena jest pełnoprawną formą poezji.

Wielu kwestionuje ten wybór…
Gdyby do tej pory nagrodę Nobla dostawali tylko prozaicy, wszelkie głosy krytyczne byłyby pewnie uzasadnione. Ale wcześniej nagradzano już poetów, a większość piosenek Dylana – pomijając kilka, które są po prostu przyzwoitymi piosenkami – całkowicie wypełnia moim zdaniem kryteria świetnej poezji. Zwłaszcza na pierwszych płytach, co jest niesamowite, kiedy się nad tym zastanowić, bo swoje najlepsze utwory napisał w wieku od 18 do 25 lat! Nie cierpię określenia „głos pokolenia”, ale trzeba przyznać, że Dylan naprawdę wtedy przemawiał w imieniu tych, którzy potrzebowali głosu. Pewnie krytycy zabiliby mnie za takie porównanie, ale naprawdę nie widzę różnicy między Dylanem, a np. takim poetą jak Federico García Lorca. No ale kim ja, k**wa, jestem, żeby wypowiadać się na takie tematy. (śmiech)

Podobno pierwszy koncert, na jaki poszedłeś, to występ Metalliki…
Tak! Grali wtedy "Black Album", wiesz - "Enter Sandman" i tak dalej. Miałem wtedy 13 lat i byłem w fazie "pieprzyć rodziców, są głupi". (śmiech) Tak się myśli, jak ma się 13 lat. Nie oceniam Metalliki, ale czuję, że ich muzyka przemawia do Ciebie tylko w pewnym wieku.

Potem dorastasz?
Tak, rozumiesz, że ten nastoletni gniew to tylko próba zagłuszenia tego lęku przed odrzuceniem, nierozumieniem, byciem niewidzialnym, czy śmiercią, o którym mówiłem wcześniej. Potem szukasz artystów, którzy lepiej oddają te uczucia. Tak czy owak, w wieku 13 lat założyłem pierwsze konto w banku, to było konto oszczędnościowe dla nastolatków, tylko dlatego, że dodawali do niego zniżkę na koncert. Miałem je później przez lata, tylko dlatego, że chciałem tańszy bilet na koncert Metalliki.

Naprawdę ci zależało!
Naprawdę mi zależało. "Black Album", ta płyta z wężem, była pierwszą płytą, jaką kupiłem. Poszedłem z kolegami, koncert był ekstra, więc postanowiliśmy, że też założymy zespół. Moi kumple oczywiście zgłosili się na gitarzystów, więc uznałem, że będę perkusistą. Moja mama powiedziała "nie". "Mamy za małe mieszkanie na perkusję, nie ma mowy. Mogę ci kupić gitarę, jeśli obiecasz, że potraktujesz to poważnie i będziesz się przykłądał do nauki". Obiecałem, że będę się pilnie uczył i po jednej lekcji odłożyłem gitarę na trzynaście lat. Wróciłem do grania dopiero w wieku 25 czy 26 lat. Koniec końców, opłaciło się pójść na Metallikę (śmiech).

Ewelina Wójcik
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto